Gotowana kukurydza, orzeszki w karmelu, pączki, ciepłe pączki, naleśniki i zimne, zimniutkie lody!
A teraz pstryk! I nie ma tego hałasu. Nie ma też zapachu gofrów i mleczka do opalania, nie ma smrodu rybki smażonej na wiecznym oleju, nie ma dźwięku gwizdka z wieżyczki dla ratowników. I tego gwaru dokoła, który odbiera się jako ciszę.
Jestem ja. Jem sałatkę na molo, niemal pustym molo. Mijam znudzone kelnerki palące leniwie papierosy przed pustymi restauracjami. Na plaży zbieram muszelki i kamienie - te cudowne, białe i czarne, niewiarygodnie gładkie kamienie. Myślę, że wiele z nich Amelia wrzuciłaby do kieszeni swetra. Ładuję baterie. Odpoczywam. Czuję słońce na twarzy, czuję też wiatr. Nieśmiało sprawdzam, jak zimna jest woda. Raz na jakiś czas mija mnie człowiek. Cieszę się niebieskim niebem, mówię pod nosem, jak szaleniec: jak tu pięknie, ale jest pięknie!, wbiegam w stado chodzących po plaży niemożliwie wielkich mew, by zobaczyć je wszystkie w locie. Ten mijający mnie raz na jakiś czas człowiek patrzy na mnie jak na wariatkę, kiedy ustawiam aparat na foliowej torebce wypełnionej kamieniami i biegnę, by zdążyć przed samowyzwalaczem. Uśmiecham się do niego.
Jestem cudownie zmęczona. Teraz sesja chyba może się zacząć...