17 sierpnia 2015

Kiedy pasja staje się pracą




Piszesz świetne teksty na blog. Robisz biżuterię, szydełkujesz, dziergasz na drutach, nieobcy Ci beading. Odprężasz się, kupując wykrojniki do maszynki, bo wpadły Ci do głowy nowe pomysły na kartki. Jest fajnie. Tworzysz gdzieś pomiędzy zajęciami na uczelni, może nocami, gdy dziecko już zaśnie, a może po pracy, jeśli masz czas. Jesteś człowiekiem tysiąca pasji. Pracujesz na etacie? Wtedy marzysz o pracy na swoim. Nie pracujesz wcale? Chcesz mieć działalność, żeby - oprócz chwalenia się swoimi wytworami na fejsbuku - móc je sprzedawać. Marzysz o tym, żeby Twoja pasja stała się pracą. A gdy szukasz pracy i koleżanki z roku polecają Ci odzieżowe sieciówki, bo tam elastyczny grafik - Ty spoglądasz na małe pracownie biżuterii. I wzdychasz.


No i wreszcie się udaje. Dostajesz pracę w jednej z tych małych pracowni. Albo unijną dotację, nieoczekiwany spadek czy kupon ze skreśloną szóstką. Możesz działać. Tworzyć na co dzień.

I zamienić tysiące pasji... w jedną. A potem zamienić tworzenie w smutną produkcję.

Gdy zwyczajnie, choć z ogromną już niechęcią, chodziłam sobie na tych kilka godzin zajęć w tygodniu, popołudnia starałam się wykorzystywać po swojemu. Z natury jestem leniwa i nie zawsze się udawało uruchomić kreatywność, ale bardzo często sięgałam po szydełko, kolorowe włóczki, piękne papiery do scrapbookingu. Spontanicznie zaglądałam do ulubionych pasmanterii lub do sklepu z koralikami. Nie zawsze się udawało, ale nie zniechęcałam się. Kiedy miałam gorszy dzień, a tworzenie skończyło się na wyjęciu całego tego majdanu na stół i gapieniu się na wzory i struktury papierów przez kilka godzin, następnego dnia wyciągałam to wszystko znów - i tworzyłam. Miałam na to ogromną ochotę, dużo czasu i czerpałam z tego przyjemność.

Kilka miesięcy temu wcale nie szukałam pracy, ale praca znalazła mnie - prawie wymarzona. Oto zaczęłam się utrzymywać z tworzenia, naprawiania i przerabiania biżuterii - czyli z tej pasji, od której wszystko się zaczęło, i w której czuję się najpewniej.

Dziś mówię, że... nie mogłabym w tym momencie robić nic innego. Że wciąż mnie to cieszy. I to szczera, najszczersza prawda. Bo kiedy pracowałam w jednej z sieciówek, na widok wynurzającego się zza horyzontu centrum handlowego zaczynało ściskać mnie w gardle. Oto ja, człowiek wolny i indywidualista, spędzę sześć, osiem, dwanaście godzin wśród ludzi, którzy patrzą mi na ręce i są ubrani w takie same poliestrowe bluzki jak ja. Będę przerzucać większe i cięższe ode mnie kartony na zapleczu, będę obsługiwać najdziwniejszych klientów, jakich można sobie wyobrazić, wiedząc, że zza półki ocenia mnie zastępczyni kierowniczki. Będę robić idiotyczne, nie mające sensu rzeczy, jak przekładanie towaru z jednej strony sklepu na drugą kilka razy w tygodniu. Będę się bać, czy ten dziwny klient nie jest przypadkiem tajemniczym klientem, kolejnym oceniającym mnie trybikiem w maszynie. Kiedy sporadycznie dorabiałam zarywając nocki na inwentaryzacjach, widmo kilkugodzinnego wysłuchiwania pikania skanera i powrotu o niewiadomej godzinie męczyło mnie już na tydzień przed wyjściem do pracy.





Teraz po prostu wstaję, robię to wszystko, co człowiek robi rano i idę do pracy. Bez ideologii, bez męczeństwa. Jasne, że odliczam godziny do końca. Jasne, że są rzeczy, które mnie denerwują. Jasne, że czasami mi się nie chce. Mimo wszystko jestem na swoim miejscu. Albo inaczej: jestem w najodpowiedniejszym miejscu, jakie istnieje dla mnie w tym czasie i w tej przestrzeni.

Ale...

Od maja wyszydełkowałam zaledwie jedną mandalę pod wpływem emocji. Nic więcej. Kilkukrotnie sięgnęłam po szydełko, ale rozleniwione ręce po pięciu minutach spruwały te trzy wymęczone bezsensowne rządki.
Zrobiłam w tym czasie dwie kartki na ślub przyjaciół. Nic więcej.
Napisałam na blogu jeden post. Nic więcej.

Nie było mnie tu prawie trzy miesiące, a i wtedy, gdy ostatnio byłam - to właściwie bywałam sporadycznie.

I w pracy czasami wyciągam to wszystko, i... patrzę. Nie potrafię połączyć kolorów. Łatwiej jest, kiedy mam konkretne wymagania. Przestaję sobie radzić z dowolnością tworzenia, bo jest tego po prostu... za dużo.

Mimo wszystko, choć każdy odradza, straszy ZUS-em, ja marzę po cichu o czymś własnym. Choćby o małej pracowni zaszytej w kącie sypialni. Ale zarejestrowanej, prowadzonej według własnego pomysłu.

Czy tego właśnie chcę? Twórczych wzlotów i upadków, dni niemocy, braku serca do pasji w godzinach wolnych od pracy, bycia szewcem bez butów?

Tak, tego właśnie chcę. Proszę, nie każcie mi być redaktorką, nauczycielką, pracownicą biurową... Proszę. Dajcie mi spokój z pococibyłytestudia.





Jeśli chcesz poświęcać swojej pasji godziny pracy, powiem Ci krótko: warto. A kiedy tworzenie, pisanie czy gotowanie po to, by zarobić, przestanie przynosić Ci taką przyjemność, jak kiedyś, zastanów się, czy naprawdę lepiej byłoby dalej tworzyć po kątach bez możliwości legalnej sprzedaży prac. Wątpliwości miną szybko, o ile... naprawdę to kochasz. Czy wolałbyś wciąż czuć wątpliwości w nielubianej przez siebie pracy? Tej zwyczajnej, tej botrzeba? Po prostu przetrwaj, odpuść na chwilę, a natchnienie wróci. Może nawet ze zdwojoną siłą. A Ty poczujesz dumę, że naprawdę odważyłeś się robić to, co kochasz.

Chciałabym być już całkiem na swoim miejscu...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nic nie motywuje i nie cieszy mnie tak, jak Twój komentarz <3

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...