19 sierpnia 2016

Dlaczego mam problem z wyborem sukni ślubnej?



Marzenia o naszym ślubie mam dość klarowne. Część z nich uda się spełnić, realizację pozostałych trzeba będzie zostawić na inne okazje. Mam w głowie i w zeszycie kompletną listę roślin, które chcę zobaczyć w swoim bukiecie ślubnym, mam wizję prostego tortu z zabawnym topperem, mam mniej więcej przemyślaną aranżację sali weselnej. Schody zaczynają się w momencie, kiedy z roli organizatorki przyjęcia muszę wejść w rolę panny młodej i pomyśleć o tym, jak zaaranżuję samą siebie: od stóp do głów. O ile z fryzurą problemów mieć nie będę, bo wystarczy, że wetrę we włosy trochę utrwalających specyfików, o tyle sen z powiek spędza mi wybór odpowiedniej sukienki. Dlaczego mam taki problem z wyborem sukni ślubnej?

Cóż, chyba dlatego, że... nie chcę sukni ślubnej. Wszystko byłoby prostsze, gdybym przygotowania zaczęła od odwiedzania w podskokach salonów mody ślubnej i z ekscytacją mierzyła kolejne kreacje, by wreszcie wzruszyć się na widok samej siebie i wykrzyczeć z radością: tak! to jest moja suknia! Ale... to nie ja.

Nie w tym rzecz, że mam na ten dzień wyrąbane, że chciałabym wskoczyć w dżinsy i podpisać dokumenty pod okiem urzędniczki w tym łańcuchu, którego nie powstydziliby się najbogatsi raperzy. Gdzieś tam, pod skórą krótkowłosej, nieatrakcyjnej feministki, kryje się odrobina romantycznych potrzeb. Przyznaję się powoli przed sobą, że chciałabym tego dnia czuć się jak księżniczka, ale nie chciałabym być za księżniczkę przebrana. I tu pojawia się kłopot: zdecydowana większość sukni ślubnych wygląda jak wyjęta z kreskówek o królewnach.Te gorsety, te kryształki, warstwy tiulu i kilogramy poliestru na kole... To naprawdę nie jest coś, o czym marzę. 

Jasne, są modele piękne, zwiewne, chwytające za serce. Tylko kiedy ma się to cholerne praktyczne podejście do życia, to nie chce się wydawać na jednorazową suknię dwóch albo trzech tysięcy. No i Ochocka, Anna Kara i inne takie idą w odstawkę. W sumie bez większego żalu. Mojego podejścia nie zmienia nowa okoliczność, że suknię dostanę w prezencie i pieniądze na nią nie wyjdą z mojego portfela. Założyłam sobie, że na tę okazję nie kupię ciucha za więcej niż 800 złotych. Większość z Was pewnie łapie się teraz za głowę, ale dla mnie sama cena nie jest największym wyzwaniem. Jeśli na wielkie wyjścia, takie jak wesela rodziny czy przyjaciół, nie ubieram się za więcej niż 150 złotych, to ponad pięć razy większy budżet na własną ślubną kreację i tak wydaje mi się kosmiczny.

Ok, ze względu na gust i ceny salony odpadają. Co nam zostaje? Na pierwszy ogień: butiki, takie ą-ę. Wiecie: beżowe kafle na podłodze, kryształowe lampy, zwykle dobra jakość ubrań, sprzedawczynie zadbane, pachnące i co najmniej po czterdziestce. Odwiedziłam tych butików przynajmniej kilkanaście. Błąd, jaki popełniłam w pierwszych dwóch odwiedzonych sklepach: przyznałam, że szukam sukienki na ślub cywilny. Dla tych pań ślub cywilny to tylko ślub cywilny, taki wiecie, mało ważny, więc polecają przyszłej petentce urzędu coś w stylu garsonki. O, wiem, wyobraźcie sobie panią z banku w szarej ołówkowej sukience do kolana. Widzicie? Na pewno widzicie. To teraz zmieńcie kolor sukienki na biały albo ecru. Tadaaam! Oto ja, romantyczna panna młoda według sprzedawczyń w drogich butikach. Mam to ogromne szczęście, że z figurą gruszki w ołówkowych krojach wyglądam jak baleron - miałam więc racjonalne wytłumaczenie, kiedy odmawiałam przymierzania tych cudeniek.

Na ogień drugi: sieciówki. No wiadomo, nie żebym w croppie albo housie sobie ślubnej kiecy szukała, ale w Zarze, Mango czy Simple można podobno znaleźć coś ładnego. No nawet nie podobno: można. I gdybym pod to godło z R. pod rękę wędrowała latem, sukienkę w sieciówce znalazłabym najpóźniej na trzeciej wizycie w centrum handlowym. Tu właśnie pojawia się kolejny problem: ślub bierzemy zimą. No, teoretycznie jeszcze jesienią, ale w całym tym szaroburym okołoświątecznym klimacie. Na tę porę roku sieciówki przewidują dzianinowe sukienki z golfem, co, jak się pewnie domyślacie, nie za bardzo mi odpowiada - oczywiście przez moją wybredność, a jakże. Modele śliczne, w których można się zakochać, zwiewne i trochę hippie, a trochę boho, czyli całkiem z moich snów, są zawsze półprzezroczyste i idealne na upały. A jak coś jest idealne na upały, to - umówmy się - nie może być idealne na zimę.

Ogień trzeci, czwarty i piąty mam jeszcze przed sobą: są nimi Zalando, jeden z modeli od Szyjemy Sukienki i krawcowa na miejscu. Na tę chwilę, przez te wszystkie wygasłe już ognie, jestem sceptycznie nastawiona do tych, których nie spróbowałam nawet jeszcze zapalić. Rety, jak mnie czasem okropnie męczy, że ja lubię takie dziwne i popieprzone rzeczy. Jeśli jestem bezgranicznie zakochana w łysych kotach z pomarszczoną skórą, a moje ulubione kwiatki to craspedie - jak mogłabym z uśmiechem założyć do ślubu princeskę?


Moją batalię o sukienkę marzeń możecie śledzić na instagramie. W ogóle, tam to ja jestem prawie na żywo. Uściski!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nic nie motywuje i nie cieszy mnie tak, jak Twój komentarz <3

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...