15 grudnia 2014

O słuszności spontanicznej decyzji

Pamiętam, jak siedziałam przy stoliku w pokoju i w ciągu 5 minut podjęłam decyzję o nowym życiowym wyzwaniu. Potem było kilka formalności, sekretariat, lekarz medycyny pracy i oczekiwanie na pierwsze zajęcia. I myślałam tylko, że może te moje marzenia jakieś mało ambitne są, że do takiej szkoły to pewnie się idzie, jak się nie zdało matury i nie ma się pojęcia, co z życiem zrobić, ale tak naprawdę to doczekać się nie mogłam, by zobaczyć, jak to wszystko wygląda.

Dobrze, że miałam trochę negatywne podejście, bo lubię być pozytywnie zaskakiwana.



Na początku zawiązanie wstążki na róży mnie przerosło, wstydziłam się trochę, że nie mam pojęcia, co robię; potem nieszczęścia: połamane goździki, wymiętolone gerbery, nieumiejętne podcinanie róż. Po tygodniu, po miesiącu i po trzech - wciąż się wstydziłam, że nie mam pojęcia, co robię. Bo nie miałam.

A potem zostałam sama. Wykruszyły się koleżanki, nie miałam z kim gadać i ten przymus uważania na zajęciach i zaangażowania się w nie tak mnie wciągnął, że skończyło się rzeczą niemożliwą: był sobotni październikowy poranek, obudziłam się piosenką po czterech godzinach snu i tak bardzo chciałam w tym łóżku zostać, ale myśl o zjeździe sprawiła, że wstałam szybko, mając w głowie: jak nie pójdziesz, to potem zobaczysz zdjęcia z zajęć i będziesz bardzo żałować! Poszłam. Nie żałowałam.

I jakoś tak się otworzyłam, przestałam się wstydzić, bo nawet jak nie wychodzi, to dobrze, bo to motywuje do ćwiczenia, do doskonalenia się. I od tej róży jednej, przez goździki trzy, przez tulipanów dwadzieścia, przez konstrukcje z drutu i gałęzi, przez brzydkie wachlarze i pieńki, przez podróże na pola i do hurtowni, przez malowanie konstrukcji z listew, przez praktyki beznadziejne i te całkiem fajne - aż do ostatniego zjazdu doszłam. I przede mną już tylko egzaminy i ostatnie godziny praktyk.

Ja Wam wszystkim polecam, czy matury macie, czy nie macie, czy dzieci w brzuchu, w przedszkolu, czy w planach, czy pesel świeży czy już mchem porośnięty - idźcie potworzyć. Dla siebie. Nie dla pracy, nie dla otworzenia superświetnego biznesu marzeń, po prostu dla siebie, dla radości.

Teraz, po dwóch semestrach, żałuję każdego opuszczonego w pierwszych miesiącach dnia i każdej opuszczonej w ostatnich tygodniach godziny, kiedy wygrzebałam się z łóżka trochę zbyt późno.

I aż mi smutno, bo mało, mało! Bo chciałabym umieć więcej, móc więcej.






(za zdjęcia dziękuję tym, którzy mi je przysłali i tym, od których je perfidnie ukradłam)

4 komentarze:

  1. Decyzja okazała się słuszna, ale najbardziej niesamowite jest to jak polubiłaś te zajęcia, mimo, że na początku najchętniej byś je omijała :)
    Mam podobnie z zajęciami z rysunku, bo w chwili, gdy bazgrolę coś dla siebie, jest to czysta przyjemność, a zajęcia z rysunku 'na serio' są okropnie męczące. Czekam, aż się do nich przekonam! :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj, chyba się niejasno wyraziłam. Nie było tak, że chętnie omijałabym te zajęcia :-) Od początku byłam tym wszystkim zafascynowana, ale towarzyszył mi brak pewności siebie oraz rozpraszacze w postaci koleżanek, przez co nie wykorzystywałam wszystkich możliwości, jakie daje szkoła :-) Wiesz, z jednej strony myślałam "usiądę z koleżankami, nie będę się alienować", a z drugiej marzyłam o tym, by usiąść bliżej, wszystko dokładnie widzieć i uczyć się pilnie :-)

      Ale to, o czym piszesz, czułam na początku nauki szydełkowania. Strasznie mnie to kręciło, ale cała ta nauka nowych splotów i dokładności była dla mnie okropnie męcząca.

      Usuń
  2. Niestety tak to jest, że wszystko co dobre za szybko się kończy. Ja też się przyzwyczaiłam do sobotnich zjazdów. To był juz prawie rytuał. Nawet moje dzieci juz się nie buntowaly ze maja do babci jechać na weekend. Poza tym w moim przypadku to zawsze zajęcia z bratem.

    OdpowiedzUsuń

Nic nie motywuje i nie cieszy mnie tak, jak Twój komentarz <3

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...